Joga dynamiczna. Pierwsze kroki


Początkowo planowałam spędzić w Mysore miesiąc. Skończyło się na trzech.
Pierwsza wielka przygoda z matą.
Metodą nauki jogi była praktyka. Codzienne powtarzanie od nowa tego samego układu, tych samych asan.

Joga dynamiczna prana vashya. Codziennie ta sama seria, ale nie taka sama.
Na samą myśl o porannej praktyce miałam ochotę iść wszędzie, tylko nie do shali. Jednego dnia miałam ogromny zapał do praktyki, innego ciało uwierało i nie chciało współpracować. Największe trudności piętrzył mój wewnętrzny, niezbyt pozytywnie nastawiony komentator. Wyrokował:
– Chcesz zrobić tą asanę?
– Nie no, chyba zwariowałaś. Nigdy tego nie zrobisz.
– I co jeszcze?
– Kiedy to się skończy?
– I co ty w ogóle wyprawiasz?
– Zamknij się. Robimy.
Robiliśmy, ponieważ praktycznie każdego dnia przychodziły zmiany i można było odczuć powolne efekty praktyki.
Nie potrafiłam zrobić całego układu, nie wspominając o utrzymaniu rytmu oddechu. Seria była wyzwaniem piekielnie trudnym i przez to niezwykle kuszącym. Opanowanie jej w całości stało się moim celem. 
Nauczyciel wydawał się nie należeć do homo sapiens. Ktoś, kto stworzył taką sekwencję asan musi być choć trochę szalony. Ja miałam szczęście trafić właśnie na niego.
Uczy swoją obecnością, swoim stylem życia. Nie mówi zbyt wiele. Nie musi. 
Zasada jest prosta: jeśli żyjesz, przychodzisz do shali i praktykujesz.
Kiedyś jednego dnia nie poszłam do shali, moje ciało prosiło o przerwę. Następnego dnia z uśmiechem na twarzy usłyszałam: „No more again”. Nigdy więcej bez powodu nie opuściłam praktyki.
Mimo że ma macie czułam się jak na poligonie wojskowym, w moim życiu było dużo zapału i radości. Jak mantrę słyszałam: „No pain, no gain”. Tak chyba jest, że aby znaleźć się w niebie czasem trzeba przejść przez piekło.